Home
FAQ
Szukaj
Użytkownicy
Grupy
Galerie
Rejestracja
Zaloguj
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Ev Pensjonariusz
|
Wysłany:
Czw 17:06, 31 Mar 2011 |
|
|
Dołączył: 07 Mar 2011
Posty: 70 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wpadłam do stajni ciągnąc za sobą swój wielgachny kuferek ze szczotami, trzymając w ręce kantar z zapiętym już uwiązem i palcat. Przebiegłam przez korytarz i szybciutko rozłożyłam się na stanowisku, żeby mi któraś z bab nie zajęła miejsca do czyszczenia. Powiesiłam zgrzebło na haku i uzbrojona w kantar z uwiązem pomaszerowałam szybko do boksu Sonador.
Ruda wyglądała ciekawsko z boksu. Pogłaskałam ją po chrapach, po czym przywitałam się z jej sąsiadkami i każdej klaczy dałam po cukierku. Ciemny łeb Zenyatty usiłował wejść ze mną do boksu Sońki, jednak po paru nieudanych próbach w końcu udało mi się ją skutecznie wypchać.
Sońka spojrzała na mnie i od razu domagała się pieszczot. No co ja miałam zrobić? Dałam jej kolejnego cukierka i podrapałam za uchem po czym zaczęłyśmy nasze boksowe ćwiczenia. Dzisiaj ładnie się naciągała. Nie buntowała się zbytnio przy rozciąganiu na boki, nie usiłowała mnie ugryźć przy skłonach itp. Poszło bardzo ładnie. Zanim wyprowadziłam ją z boksu sprawdziłam jeszcze czy wszystko ok. z nogami po czym założyłam jej na łepetynę kantar i wyprowadziłam na korytarz. Zen oczywiście zaczęła się buntować, machać łbem i głośno rżeć. Olałam ją totalnie (oczywiście ruda też zaczęła mi się wydzierać, ale to można przecież pominąć) i powoli poczołgałyśmy się na stanowisko. Na szczęście nikt mi miejsca nie zajął, więc spokojnie przywiązałam paszczaka do haka i zaczęłam ją czyścić. Miała strasznie brudny zad. Ogółem była jakaś taka brudna i pełna zaklejek, ja nie wiem co ona robiła, że udało jej się aż tak wybrudzić. Samo otrzepywanie jej szczotką ryżową zajęło mi jakieś dziesięć minut. Potem na szybko przeczesałam ją zgrzebłem(tak dla zasady) i przeszłam do rozczesywania splątanej grzywy. Po jakimś czasie mocowania się z rudymi kłakami zaplotłam koreczki i starannie je umocowałam, żeby mi na torze nagle nie zaczęły się rozwiązywać. Kopyta też wyczyściłam bez problemu. Klacz spokojnie podawała nogi, nie wyrywała się ani nie kopała. Poklepałam ją po szyi po czym przeszłam do siodłania. Wędzidło przyjęła jak zawsze bez zbędnych buntów i cierpliwie czekała aż pozapinam wszystkie paski. Założyłam jej na grzbiet wszystko co potrzebne i zaczęłam mocować się z popręgiem i przy okazji z zębami paszczaka, które cały czas chciały mnie dziabnąć. Nie mam pojęcia co jej odbiło na ten popręg, no ale poradziłam sobie w końcu. Wrzuciłam na szybko szczotki z powrotem do kuferka, całość wykopałam gdzieś pod ścianę, chwyciłam mocno wodze i wykręciłyśmy z rudą w drugą stronę.
Wyprowadziłam ją przed stajnię gdzie jakoś zaciągnęłam ją do schodków. Przy ich pomocy wdrapałam jej się na grzbiet po czym leniwym stępem poczołgałyśmy się w stronę toru. Oczywiście nie byłam debilką, która pchała by się taki kawał drogi z nogami podkurczonymi niewiadomo jak mocno w tym jakże stylowym wyścigowym siodle, więc jechałam dyndając nogami swobodnie po bokach klaczy. Podczas tych paru minut zdążyłam się mocno rozgrzać. Porobiłam skłony, rozciągnęłam nogi, pokręciłam parę młynków i innych takich badziewnych ćwiczeń. Ruda szła spokojnie, na luźnej wodzy, stawiając powoli i ostrożnie każdy krok. Nie popędzałam jej do kłusa, nie miałam zamiaru się jeszcze z nią użerać. Wjechałyśmy na tor szybkim i żywym stępem. Zanim zaczęłam uzgadniać z obsługą co gdzie jak i kiedy, zaczęłam robić rozgrzewkę na torze piaskowym. Teraz nie miałam innego wyjścia jak mocno ją skrócić i popędzić do kłusa. Miałam się cały czas na baczności, żeby nie wystrzeliła mi galopem tylko szła ładnym i zgrabnym kłusem. Oczywiście trzęsło mną jak cholera, ale nie takie rzeczy już w życiu przeżywałam przecież. Zrobiłyśmy kilka w miarę zgrabnych wolt, mocno ćwiczyłyśmy wężyki i zakręty. Potem przejścia kłus – stęp – kłus. Coraz ładniej jej to wychodzi. Kiedy przeszłyśmy do stępa wcisnęłam już sobie nogi do strzemion i ruszyłyśmy wolnym (o ile tak to można nazwać) w miarę spokojnym galopem. Jechałam w półsiadzie, jednak cały czas przytrzymywałam Sońkę i nie pozwalałam jej się rozpędzić. Nie była zbytnio zadowolonona z tego faktu, ale po pierwszym zakręcie dała za wygraną. Ćwiczyłyśmy lotne zmiany nogi. W zasadzie już nam to ładnie wychodziło, czas w końcu wypróbować to podczas normalnego biegu.
Po dwóch okrążeniach, mocno rozgrzane zaczęłyśmy stępować na luźnej wodzy. Poklepałam kasztankę po szyi, a ona głupia upomniała się o cukierka! No, ale nich już jej będzie, w końcu dobrze wykonała polecenia, więc dostała tego czego oczekiwała. Potem przejechałyśmy na tor trawiasty i tam władowałyśmy się z małą pomocą do maszyny sportowej.
To taka metalowa granica pomiędzy światami, a przestrzeń między jedną kratką a drugą jest miejscem, gdzie powinno się zostawić wszystkie swoje zmartwienia i troski. Wszystko, co nie będzie potrzebne tam, po drugiej stronie, gdzie będzie trzeba się skupić jedynie na biegu. Przygotowałam się. Poszłam w ślady paszczaka paszczęka utkwiłam wzrok w torze. Tylko to się liczyło. Kolejne dwa kilometry do przebiegnięcia. Czy się obawiałam? Nie, raczej nie. Przecież dzisiaj już duzo przebiegłyśmy, Sońka była pozytywnie nastawiona do dzisiejszej pracy.
Zacisnęłam mocniej ręce na wodzach. Przygotowałam swoje mięśnie, że w każdym momencie mogą zostać zmuszone do podjecia ogromnego wysiłku. Czułam, że Sonador też się przygotowuje do startu. Jeszcze chwila. Kilka sekund, które stawały się wiecznością. Nie wiedząc nawet kiedy, wystrzeliłyśmy na tor jak z procy. Jakbyśmy były sprężynową zabawką i ciągle nabierały prędkości. Ruda mocno rwała ziemię kopytami. Za każdym ruszeniem ręką, żeby dotknąć jej zada batem, czułam jak usiłuje złapać jakiś normalny rytm. Jednak to była dopiero pierwsza prosta. Dopiero się rozkręcała. Teraz najważniejsza była prędkość i wyrobienie sobie przewagi nad niewidzialnymi przeciwnikami. Weszłyśmy w zakręt. Tak dla sprawdzenia spróbowałam zmiany nogi. No, udało się. I bardzo dobrze. Po wyjściu na prostą nadrobiłyśmy straty. Poganiałam ją głosem, nie chciałam nadużywać mojej mocy bata. Złapałam w końcu jej rytm. Pędziłyśmy jak szalone. Jeździłam na niej już długo, ale wydawało mi się, że tym razem faktycznie biegniemy wyjatkowo szybko. Przed zakrętem znowu zwolniłyśmy, ale to już nasza tradycja. Kiedy wychodziłyśmy na prostą Sońka mocno się potknęła. Położyłam jej się przypadkiem na szyi, mocno zwolniła. Jednak po chwili mocno przygrzała i wyszłyśmy na ostatnią prostą. Zaczynał się finisz. Brak konkurencji nie jest wcale taki fajny jakby to się mogło wydawać. Nie ma z kim walczyć, kogo wyprzedzić, albo kogo gonić. Naprawdę cieżko pracuje się wtedy, kiedy ściaga się jedynie z wiatrem.
Wpadłyśmy jednak na celownik wyciągnięte jak długie. Nie chciało mi się sprawdzać czasu. Nie lubię tego. Przecież czas powinien się liczyć jedynie na zawodach.
Zwalnianie zajęło mi jakąś połowę okrążenia. Potem, na luźnej wodzy i z wyciągniętymi nogami, prawie cały czas leżąc na zadzie kobyły, kręciłyśmy się stępem naokoło toru. Po półgodzinie takiej nudy usiadłam jak należy (a tak przynajmniej miało to wyglądać), zawróciłam Sońkę i podreptałyśmy dobrze znaną nam drogą do stajni.
Post został pochwalony 0 razy |
|
|
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
|
|